Cześć! Moi drodzy, rok się nam skończył, mamy do pogadania! Kontynuując tradycję corocznej spowiedzi (Wy spowiednik, ja grzesznik), uroczyście oznajmiam, że podsumowuję! Dla ciekawych świata, remanenty z poprzednich lat można zobaczyć tutaj: 2018, 2017, 2016, nie zmuszam, choć zachęcam. Statystyki są takie: minęło dziesięć lat odkąd podglądam śluby ludzkie i nic nie zapowiada przedwczesnej emerytury. Ewentualnie jakaś renta, po nadchodzącym wrześniu, zobaczymy… Do początku. Jaka pierwsza sobota stycznia, taki cały rok. Podobno. U mnie było to wesele, a potem zgodnie z przysłowiem było już tylko weselej. Początek roku to czas czerwonych podwiązek i dzwoniącego szkła pod stołami, czyli studniówki. Moi maturzyści swój najważniejszy egzamin zdali wzorowo, maturę podobno też całkiem nieźle napisali. W lutym samowolnie złożyłem wniosek o ograniczenie wolności, a dowody, jednocześnie w postaci najważniejszego zdjęcia jakie zrobiłem dotychczas w życiu, są tutaj. Zdziwieni? Nie tylko Wy, gdyby nie to zdjęcie sam bym nie uwierzył, że się zaręczyłem. Czas leci szybko, a my już na moich drugich grupowych warsztatach z reportażu ślubnego. Większości uczestników parowały głowy z ilości przyswojonych informacji, więc misję można uznać za udaną. Na marzec przypadło robienie sportowej formy, bo sezon blisko, a on nie bierze jeńców. Kwiecień. Na rozgrzewkę, sesja stylizowana (w kolaboracji z Inlove oraz Just Blush), zatytułowana Księżycowa, no nie wypada nie zobaczyć. Im dalej w las, tym więcej wesel, sezon zaczął się na dobre. Co by mocy wystarczyło do jesieni, udałem się na ładowanko akumulatorów w ukraińskiej elektrowni Czarnobyl (pozostałościach, ale zawsze), a kalorie uzupełniałem jedząc wszystkie warianty chaczapuri w Gruzji. Wracając do pracy, Agnieszka i Bartek zaprosili mnie na najmniejsze wesele w mojej karierze, gdzie wcale mało się nie działo. Lato w pełni! Po ośmiu weselach w sierpniu, nie jestem pewien czy faktycznie ma on trzydzieści jeden dni. Czy ktoś to sprawdził? Wrzesień! Zeszłoroczna jesień minęła zdecydowanie pod włoską flagą. Najpierw z Gosią i Łukaszem plenerowaliśmy się w rejonie przepięknej Apulii. Festiwal włoskiej pizzy trwał w najlepsze, tydzień później razem z Roksi i Matim (i Pauliną) podbiliśmy Sardynię. Czego my tam nie podbiliśmy… Do kompletu brakowało tylko gór, a więc Dolomity! Razem z Angeliką i Mateuszem (i Olą) zachwycaliśmy się widokami Tyrolu Południowego. A skoro przy górach jesteśmy, nie mogę nie wspomnieć o sesji o wschodzie słońca w Pieninach z Patrycją i Michałem. Niby góry, a jednak morze (chmur oczywiście). A skoro przy górach i przy morzu jesteśmy, została nam ostatnia plenerowa destynacja roku ubiegłego, czyli moja ukochana Islandia. Nostalgiczna podróż z Justyną i Mateuszem, zakrapiana deszczem i gorącymi źródełkami. Islandia moje serce skradła po raz czwarty. Sezon zamknęła kolejna stylizowana sesja w najlepszym teamie, tym razem w stodole Mazanówka. No i cyk i pyk, jesteśmy tu i dziś. Z przyczyny nie najlepszej pamięci oraz ograniczonego czasu osoby czytającej musiałem co nie co pominąć i streścić. Z premedytacją wspomniałem o rzeczach łatwych do ulokowania w kalendarzu, o wyjazdach i dużych projektach, o których pisać łatwiej. Ale to nie one zrobiły ubiegły rok. Co w takim razie zrobiło? Rzeczy niemieszące się między wielką literą a kropką. To skrajne emocje, których nie da się za nic powstrzymać, to szczere łzy, które lecą czasem wartkim potokiem, nawet u największych twardzieli, to radość przez duże “R”, którą nierzadko widać z nawet kilometra, to w końcu świetni, zakochani, szczęśliwi ludzie, dzięki którym dzieje się tyle, naprawdę pięknych rzeczy. O tym wszystkim trudniej (mi) pisać, dlatego zrobiłem kilka zdjęć, które bardziej wyczerpują temat. Poniżej moje klasycznie subiektywne i standardowo niepozbawione sentymentów podsumowanie ubiegłego sezonu. Endżoj! Aha, roku dwa tysiące dziewiętnasty, byłeś super, dzięki serdeczne!