To była niezwykła podróż, w deszczu i wietrze, w nostalgii i zachwycie jednocześnie. Mowa oczywiście o Islandii, która z każdą kolejną wizytą pochłania mnie jeszcze bardziej. Nim przejdziemy dalej, polecam zająć wygodniejszą pozycję, oderwać się od reszty wykonywanych czynności i wyszukać w swoim odtwarzaczu zespół Sigur Rós. Wylądowaliśmy. W pobliskiej wypożyczalni odebraliśmy klucze do naszej, jakby inaczej, Dacii Duster. Nastawieni na odkrywanie, zwiedzanie, podziwianie, zaczynamy naszą sesję na Islandii. Mamy cztery godziny opóźnienia, dwie godziny trasy przed sobą, jest oczywiście ciemno, jak to w listopadzie najczęściej bywa. Docieramy do naszego apartamentu, jeszcze tylko zagadka z kluczem, szybkie spanie i z samego rana działamy. Oby szybko, bo przecież jest tyle do odkrycia! Islandia miała jednak na nas nieco inny pomysł. Od pierwszego dnia kazała zwolnić, poczekać aż łaskawie przestanie padać, nigdzie się nie śpieszyć. Straszyła wiatrem, śniegiem, deszczem, przypominała nam o pokorze do natury. By docenić minimalistyczne piękno i poczuć ten surowy klimat, trzeba było znacznie zmniejszyć tempo. Po kilku setkach przejechanych kilometrów, nie wiem czy bardziej podobały mi się te zapierające dech widoki, czy sama droga do nich. Wyspa ma do zaoferowania niesamowite formacje skalne, cudowne wodospady, wręcz kosmiczne krajobrazy, to jest chyba oczywisty cel większości podróży. Zaliczanie ich, fotografowanie, patrzenie jest niewątpliwie wielką przyjemnością. Jednak w tym wszystkim to nie instagramowe spoty, a przestrzeń, pustka, bezkres, abstrakcja, potęga, surowość i niepowtarzalna harmonia zachwyca najbardziej. Wyciszeni i zauroczeni wróciliśmy, by znów się rozpędzić. Oprócz lukrecji i znacznie przyjemniejszych wspomnień, przywieźliśmy kilka poniższych zdjęć, miłego odbioru!