Jeszcze wczoraj wybierałem zdjęcia do posumowania roku 2016, a już dzisiaj robię zdjęciowy rozrachunek roku 2017. Cóż, pora na grubą kreskę (ekhm, bez dopowiadania niestworzonych historii proszę – kreskę pod minionym rokiem oczywiście). Zatem, Maćku, co się działo? Wróćmy do początku. Zimowe miesiące minęły pod znakiem warsztatów, a dokładniej pod logiem LMfoto oraz parę tygodni później White Smoke Studio. Potężna dawka wiedzy, inspiracji oraz magicznych zaklęć, których nie powstydziłby się nawet Harry Potter. Marzec minął pod hiszpańską flagą, ponieważ to właśnie w Maladze nabierałem mocy na nadchodzący sezon. Zaraz po Wielkanocy, ślubny pociąg ruszył. Chociaż biorąc pod uwagę prędkość kolejnych tygodni powinienem powiedzieć: ślubna rakieta wystrzeliła! Po pierwszym weselu w sezonie miałem jeszcze tyle energii, że kilka godzin po skończonej pracy poszedłem biegać. A dokładniej to udało się ukończyć kwietniowy Orlen Warsaw Marathon. Czterdzieści dwa kilometry pękły! Bem! No dobra, łatwo nie było, czucie w nogach odzyskiwałem jakieś dwa tygodnie, ale bucketlista pomniejszyła się o jedną dużą pozycję. Gdzieś międzyczasie udało mi się spełnić jeszcze jedno małe marzonko, zostałem perkusistą. Samozwańczym oczywiście, w nieistniejącym zespole oczywiście, ale nauka rozpoczęta! W maju, razem z Dot i Maksem, odkryliśmy najpiękniejsze miejsce na Ziemi – Islandię. Do dziś nie jestem pewien czy moja szczęka odzyskała pełną sprawność, po jej wielkim opadzie zaraz po wylądowaniu w krainie lodu i ognia. Miejsce wybitne, absolutnie przepiękne, miłość od pierwszego lądowania (nie mylić z Miłością w Zakopanem). Tam też zacząłem moją przygodę z aparatem na skrzydłach, dronem w sensie. Otworzyły się nowe horyzonty, a ja bardzo polubiłem te nowe horyzonty. W czerwcu, razem z Martyną i Grześkiem, zrobiliśmy sobie rzymskie wakacj… to znaczy sesję w Rzymie. W szczycie sezonu dzień zlewał się z nocą, oglądanie wschodu słońca stało się codziennością, ale energii nie brakowało. W sierpniu, dosłownie między weselami, razem z Martą i Damianem sprawdzaliśmy czy Barcelona jest dobra na plener ślubny. Okazało się, że nawet bardzo! Praca, pracą, ale we wrześniu trzeba było troszeczkę podładować bateryjki. Cypr okazał się być mega wydajną ładowarką, a moja dziewczyna zawziętą modelką. Po powrocie sesja goniła sesje, wesele goniło wesele, a ja stałem się obróbkowym monsterem. Kiedy temperatura w październiku spadła już do niezdjęciowego poziomu, razem z Dominiką i Krzyśkiem, zdecydowaliśmy się na sesję w Rzymie. W listopadzie iście jesienną sesją z Kingą i Antonim zamknęliśmy pewien bardzo pracowity rozdział. No to jak było? Szybko, momentami na wariackich papierach, jednak zawsze w towarzystwie świetnych osób. Drogie Pary Młode, to do Was, dziękuję! Byliście świetni, wygenerowaliście piękne wspomnienia, daliście mi poznać cudny skrawek Waszego życia, prawdziwą przyjemnością było podglądanie Was przez moje aparaciki (bez obaw, robiłem to tylko wtedy, kiedy o tym wiedzieliście)! To dopiero szczęście trafiać na takich przemegaśnych ludzi. DZIĘKI, przez duże “DZ”! To przez Was mogę powiedzieć: “kocham moją pracę” i nawet przy tym nie mrugnąć! No dobra, my tu gadu-gadu, a zdjęcia stygną… Poniżej prezentuję mój całkowicie nieobiektywny skrót ubiegłego roku. Zasoby miejsca były ograniczone okrągłą dwusetką, dlatego z bólem nie mogłem umieścić tutaj wszystkich ulubionych zdjęć (chlip, chlip). Panie i Panowie, scroll’e w dłoń, jedziemy!