Jeszcze do niedawna sesja na Islandii była dla mnie tak odległa myślami, że nawet o niej poważnie nie marzyłem. Śmiechy, hihy, a to ledwo poczęte marzenie już się spełniło. Dokonując selekcji i obróbki poniższego materiału przecierałem oczy ze zdumienia, Maciek, to działo się naprawdę! Mam pełną świadomość, że tekst w tym miejscu ma całkowicie trzeciorzędną rolę, każdy czeka tylko na zdjęcia. Muszę Was jednak zmartwić, obrazki poniżej, niestety, nie oddają chyba nawet połowy piękna Islandii. Jest to tak niesamowite miejsce, że każdego z ośmiu dni naszej podróży nie mogliśmy przyzwyczaić się do zastanych widoków. Padały tylko pytania, “jak to jest zrobione?”, “kto to w ogóle wymyślił?” i “gdzie są maskonury?”. Uderzające piękno, zapierające dech krajobrazy, niesamowita pustka, przestrzeń i wszędobylska surowość. Mógłbym tak bez końca… Kilka słów o samej naszej podróży. Razem ze świeżo upieczonym małżeństwem i jednym radomskim elfem postanowiliśmy podbić północ. Turyści, fotografowie, bariści, modele, artyści, perkusiści, gitarzyści, radomianie, harcerze, muzycy i tancerze, to nasza cała czteroosobowa ekipa. Osiem dni na specjalistycznej, parówkowej diecie, prysznice w uzdrowiskowej wodzie, spanie na piętrowych łóżkach, tysiące kilometrów przebytych pachnącym kaszkajem, przepyszny smak lukrecji, gejzery, wulkany, bulgoczące błoto, no i miłość, “miłość w Zakopanem”. Przykro to stwierdzić, ale ten wyrób muzykopodobny stał się piosenką naszego wyjazdu. Dzięki Sławomir, dzięki Maks. Islandia jest miejscem, do którego na pewno wrócę jeszcze nie raz. Zachwyca, olśniewa, inspiruje i uzależnia. Zachęcam do zajęcia wygodnego miejsca i przeniesienia się na północ.