Ewelina & Łukasz – sesja na Islandii

Kończąc pracę na weselu Eweliny i Łukasza, na moment poruszyliśmy temat ich pleneru. Wstępnie ustaliliśmy, że przełożymy go na późniejszy czas, a zimowa sceneria będzie jak najbardziej mile widziana. Naprawdę, przysięgam, żeby nie było, słowo przynęta padło tylko raz jedyny, a oczy Ewki się zaświeciły, wyobraźnia ruszyła, a na ramionach pojawiła się gęsia skórka (trochę koloryzuję, było już późno, nie widziałem dokładnie, ale tak podejrzewam). Minął miesiąc, a słowo przynęta było już w nazwie naszej grupowej konwersacji, innymi słowy, sesja na Islandii stała się faktem! Wcześniejszy wpis z krainy ognia i lodu podsumowałem przypuszczeniem, że chyba jeszcze tam wrócę, nie wiedziałem natomiast, że stanie się to tak szybko. Nasz plenerowy plan był iście szalony. Mając zaledwie trzy dni, słońce jedynie przez 4-5 godzin, postanowiliśmy okrążyć całą wyspę, by zobaczyć to co najlepsze. Założyliśmy, że nie przyjmujemy żadnego deszczu, więc pogoda nie miała wyjścia, musiała nam dopisać. Nasz plan był tak napięty, że porażki po prostu by się w nim nie zmieściły (podobnie jak kolejne słoiki w naszym bagażu). I wiecie co? Nasz najbardziej optymistyczny scenariusz udało się zrealizować w stu procentach… Jak? Po wylądowaniu w Keflaviku i wypożyczeniu białego Duster’a (tutaj pozdrowienia dla sympatycznego pana z biura) udaliśmy się na północ. Około trzeciej nad ranem byliśmy w Akureyri, szybka kolacja i do spania. Pierwszy dzień zaczęliśmy od zdjęć przy wodospadzie Aldeyjarfoss, który szybko wskoczył na pierwsze miejsce naszych list top najpiękniejszy widok w życiu. Tutaj zachwyt kompletny, Islandia pozamiatała za pierwszym podejściem. Następnie wizyta przy Goðafoss, który jednak jest atrakcją zaznaczoną na mapie i szybka podróż na wschód, do wodospadów Dettifoss oraz Selfoss (tutaj protip, podobno najlepiej oglądać go z odległości ~300m). Dzień zakończyliśmy w Höfn, a że noc była jeszcze młoda… Razem z prezydentami USA i Thorgalem opróżnialiśmy nasz nadbagaż. Całkowicie niespodziewanie trzeba było wstawać i tym samym pobiliśmy rekord zbierania się pięciu osób, łącznie z makijażem Pani Młodej oraz jednoczesną wyprowadzką. O wschodzie (czyli o godzinie 10:00) byliśmy przy Stokksnes (lub po polsku, Sztosnes). Tutaj ponowny opad szczęki i oczy pełne zdumienia. Mówiłem już, że nasz plan był napięty? Dlatego nie tracąc czasu, popędziliśmy dalej, do lodowca, jeziora Jökulsárlón. Cudownie to mało. Naprawdę ciężko było uwierzyć, że te krajobrazy są prawdziwe. Nasza Dacia dobrze nie ostygła, a my już jechaliśmy do czarnej plaży w Vík í Mýrdal, a ostatnie minuty słońca łapaliśmy przy wodospadzie Skógafoss. Triumf zwycięstwa dnia drugiego świętowaliśmy o zmroku w gorących źródłach, ale zdjęcia stamtąd lepiej żeby w tym mroku pozostały. Dzień trzeci to już czasowy lajcik. Mając lot wieczorem, udało się nam jeszcze zobaczyć dwa wodospady Háifoss i Gullfoss, gejzer, przejechać obok wulkanu Hekla, spojrzeć w dół krateru Kerið, a nawet zahaczyć o Reykjavík. Szaleństwo co? Nie udało by się to gdyby nie totalnie prze-ekipa. Ewka, Łukaszewski, Dżasta i Olczi i jakiś tam fotograf. Coś mi się wydaje, że liczba uzależnionych od Islandii, powiększyła się o kolejne cztery osoby… Szalony plan, wyścig z czasem, przeszywający mróz, leniwe słońce, nieziemskie widoki, a nawet domowy bigosik. To już nie sesja, to prawdziwa przygoda ślubna! Choć dobijamy do pięciuset słów tekstu, to naprawdę marny skrót tego co się działo i tego co widzieliśmy. Ostatnia sprawa! Ewka, za to pozowanie w takich warunkach należy Ci się order najwytrwalszej Pani Młodej ever, szacun! Nie przedłużając, plener na Islandii, najpiękniejszego miejsca na Ziemi, zapraszam!