Sylwia & Marcin – sesja w Lizbonie

To nie był mój pierwszy raz. W Portugalii zakochałem się prawie pięć lat temu, kiedy to razem z Magdą i Mario plenerowaliśmy się tam w andrzejki. Od tamtej pory każda wzmianka o pastel de nata albo o napoju bogów, sangrii wywołuje u mnie w pełni automatyczny uśmiech. Kiedy pojawiła się opcja połączenia Zamościa, Bristolu i Lizbony kolejnym ślubnym plenerem, pozostało tylko naładować baterie i spakować plecak. Ale od początku. Sylwia i Marcin, bo to oni są bohaterami dzisiejszego wpisu, na codzień mieszkają w Anglii, a ich wielki dzień miał miejsce w październiku ubiegłego roku. Polska jesień nie zawsze jest łaskawa, zatem plener odłożyliśmy w czasie. Jak się okazało, wcale nie na tak długo. Utwierdzeni w przekonaniu, że pogodę i widoczki mamy gwarantowane, padło kluczowe hasło każdej wielkiej przygody: działamy! Widoczki były, owszem, a z tą pogodą to już różnie… Zaczęliśmy od deszczu, takiego solidnego. Z pierwszego dnia pozostało nam tylko krótkie okienko na zachód słońca, ale rozgrzewka zaliczona. Dzień drugi, zasadniczy, to mieszanka słońca, deszczu, ogromnych fal i naprawdę rześkiego powietrza. Poznaliśmy tajny sekret przewodników z Sintry, ocean omal nie porwał Sylwii pantofelków, niektórzy odkryli w sobie początki choroby lokomocyjnej, kurtka zimowa okazała się jedyną słuszną, dowiedzieliśmy się, że słońce i plaża to wcale nie znaczy ciepełko, a najlepszą pizzerią na świecie stała się PizzaHut. Ostatni, trzeci dzień, to fotograficzny spacer po stolicy Portugalii, ostatnie wdechy oceanicznego powietrza i niestety czas powrotów. Pomimo pogody nie zawsze chętnej do współpracy, Lizbonie klimatu nie można odmówić. To miasto lubi aparat, myślę, że z wzajemnością. Poniżej nasza portugalska przygoda, zapraszam!